Kamienny Strażnik łatwy do zdobycia?
Dzisiaj Łukasz Kowalski, szczupły 31-letni zabrzanin, mąż Asi, inżynier po Politechnice Śląskiej, pracownik jednej z gliwickich firm, próbuje sobie wytłumaczyć, że podjął właściwą decyzję.
Przed nim z Aconcaguy schodził jego równolatek, Bartek Buchała. Łukasz musiał go mieć na oku, bo przyjaciel po nocy spędzonej na wysokości 6600 m n.p.m. miał odmrożone palce u rąk i nóg, a utrata orientacji w terenie zdradzała, że rozwija się u niego również choroba wysokościowa.
Kiedy Łukasz dostrzegł, że Leszka nie ma, a czekanie na niego nic nie daje, zawiadomił argentyńskie służby ratownicze, a sam zdecydował ratować odmrożonego Bartka.
- To miała być moja ostatnia taka wyprawa - mówi spalony od andyjskiego słońca Łukasz. - Obiecałem to żonie przed wyjazdem do Ameryki Południowej. Widziałem, jak ona i moi rodzice denerwowali się, gdy zaczynałem się pakować w góry Pamiru, Kaukazu czy Alpy. Wiedziałem też, że przyszedł czas, by popracować nad powiększeniem rodziny. Miały być Andy, i koniec - opowiada.
Do Argentyny, na której terytorium (tuż przy granicy z Chile) znajduje się najwyższy szczyt Ameryki Południowej, należąca do Korony Ziemi Aconcagua (w języku keczua: Acconcahuac - Kamienny Strażnik), licząca 6962 m n.p.m., poleciał z dwoma stałymi towarzyszami swoich wysokogórskich wypraw - Bartkiem Buchałą i Leszkiem Bednarzem.
Po 13 godzinach lotu z Madrytu do Buenos Aires i kolejnych kilku spędzonych w autobusie, 27 stycznia 2011 r. znaleźli się w mieście Mendoza. Stamtąd pod Aconcaguę można się dostać tylko na własnych nogach. Część ze 130 kilogramów bagażu załadowali na grzbiet wynajętego muła i 1 lutego ruszyli pod Kamiennego Strażnika.
Dotarli tam po trzech dniach wędrówki. Base camp, czyli baza wypadowa na Aconcaguę, znajduje się na wysokości 4200 m n.p.m. i nosi szczytne miano Plaza Argentina.
Łukasz, Leszek i Bartek wiedzieli, że nie mogą być niecierpliwi. 10 dni poświęcili na aklimatyzację. Stopniowo przenosili się do wyższych obozów - pierwszego (4800 m n.p.m.) i drugiego (5800 m n.p.m.).
Mieli ambitny plan - wejść na szczyt drogą techniczną, wymagającą odpowiedniego, specjalistycznego sprzętu, tzw. drogą "Direct Polish", przez Lodowiec Polaków, pierwszy raz zrobioną - jak się mówi w slangu himalaistów - przez naszych rodaków prawie 80 lat temu, w 1934 roku.
Aconcagua uchodzi za łatwą do zdobycia górę, bo prowadzi na nią również dość łagodne, wręcz trekkingowe podejście. Co roku szczyt próbuje zdobyć 3,5 tysiąca ludzi.
- Zawsze powtarzam, że nie ma łatwych gór, a to, co przeżyliśmy w Andach tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu - podkreśla Łukasz Kowalski.
Rozsądek przed ambicjami
Codziennie sprawdzali prognozę pogody. Aura była stabilna, ale wiedzieli, że wkrótce może ulec pogorszeniu. Gorączkowo zastanawiali się, co robić. Zbliżał się dzień, na który mieli wykupione bilety powrotne do Polski, a jeszcze musieli dotrzeć do Buenos Aires.
- Zwyciężył rozsądek przed ambicjami - opowiada Łukasz. - Wiedzieliśmy, że mamy małe szanse na zdobycie szczytu drogą techniczną. Zdecydowaliśmy się przedostać na drugą stronę góry i zaatakować szczyt łatwiejszą drogą - mówi.
Wyruszyli rano 11 lutego. Wzięli ze sobą śpiwory i worki biwakowe, gdyby nie udało im się wrócić do drugiego obozu przed zmrokiem.
Wszystko szło zgodnie z planem. Około 19.00 Łukasz pierwszy dotarł na szczyt. Nie zabawił tam długo, zrobił tylko kilka zdjęć, odetchnął z ulgą, że kolejny raz udało mu się pokonać samego siebie, i ruszył w dół umawiając się z kolegami na spotkanie za kilkanaście minut.
Pogoda zaczęła szybko się pogarszać. Zerwał się silny wiatr. Łukasz starał się schodzić jak najszybciej. W drodze ze szczytu napotkał grupę ludzi należących do jednej z wielu wchodzących na Aconcaguę grup komercyjnych, prowadzonych przez przewodnika. Tarasowali przejście. Okazało się, że jeden z członków grupy nie jest w stanie iść dalej.
68-letni Australijczyk nie kontaktował, siedział bezwładnie na kamieniu. Z jego grupy nikt nie chciał mu pomóc, a przewodnik wydawał się równie zagubiony co ludzie, których prowadził. - Nie mogłem przejść obojętnie obok człowieka, który potrzebował pomocy - opowiada Łukasz. - Razem z przewodnikiem najpierw wzięliśmy go pod pachy, potem próbowałem go nieść na plecach. Szło to strasznie powoli, byłem niesamowicie zmęczony, a wiatr przygniatał mnie do ziemi i uniemożliwiał oddychanie - wyznaje. Udało się dowlec Australijczyka do najbliższego schronienia, chatki zbitej z desek (dzień później starszy pan tam umarł, a przewodnik grupy został aresztowany).
Noc pod szczytem
Zmierzch zastał trójkę Polaków na wysokości 6600 m n.p.m. Nie planowali nocować tak wysoko, ale nie mieli wyboru.
- Teraz wiem, że popełniliśmy błąd. Nie powinniśmy przy takiej pogodzie zostawać na noc tak wysoko - ocenia Łukasz. Ułożyli się pod skałami, próbując zasnąć w samych śpiworach. Rano okazało się, że Bartek skarży się na potworne zimno. Jego twarz była napuchnięta, prawie nic nie widział, a palce u rąk i nóg zaczynały czernieć. Liczyła się każda minuta. Łukasz i Leszek wiedzieli, że takie odmrożenia grożą amputacją.
Czym prędzej spakowali się, by ruszyć w dół. Wiatr i śnieg nie przerywały ani na chwilę swojego diabelskiego tańca. Łukasz torował drogę w śniegu sięgającym kolan. Bartek jeszcze był w stanie schodzić o własnych siłach. Leszek zamykał pochód. Wtedy Łukasz widział go po raz ostatni.
Jego miłością były góry
Dwóm zabrzanom udało się zejść do drugiego obozu. Wezwani ratownicy przylecieli po Bartka helikopterem. Lekarz orzekł, że potrzebuje on natychmiastowej pomocy w szpitalu, i przewieźli go do Mendozy. Łukasz został sam na zboczu Aconcaguy.
Poszukiwania Leszka nie przynosiły rezultatów. Jakby Kamienny Strażnik postanowił wziąć go pod swoją opiekę, czując w nim bratnią duszę. W końcu 39-letni Leszek też był strażnikiem, konwojował transporty pieniędzy. Był silnym, postawnym mężczyzną, spokojnym, ułożonym. Przyjacielem, na którym można było polegać. Jego miłością były góry.
Dzisiaj Łukasz próbuje wrócić do normalnego życia. Bartek leży w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. W komorze hiperbarycznej martwe tkanki powoli się odradzają, wywołując przy tym trudny do opisania ból. Jest szansa, że jego palce u rąk i nóg uda się uratować.
CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?